Ci paskudni lobbyści…
Przyznam, że czekałem z niecierpliwością aż w artykułach, dotyczących bodaj najsłynniejszej już umowy międzynarodowej czyli ACTA, pojawią się wzmianki o lobbingu. I proszę, jest! „ACTA to wynik lobbingu” wyciąga jako tytuł Gazeta Wyborcza publikując wywiad z prof. Ewą Łętowską. W toku tej gorącej dyskusji, która przetacza się przez wszystkie media, odnoszę wrażenie, że to znowu wszystko przez ten niedobry lobbing, tych paskudnych lobbystów…
Sięgnijmy zatem do źródeł i spójrzmy czym ten lobbing jest. Samo słowo pochodzi od angielskiego lobby – czyli hallu wejściowego lub pomieszczenia dostępnego dla publiczności, które służy kontaktom deputowanych z osobami spoza parlamentu. W USA teoretycy w ten sposób określają petentów, którzy tłumnie gromadzili się w lobby hotelu Willard w Waszyngtonie – ówczesnej rezydencji prezydent Ulyssesa S. Granta. Ot ludzie, którzy mają jakiś problem i idą z nim do swoich politycznych przedstawicieli, wybranych w demokratycznych wyborach. Niewinne. Wręcz można by rzecz – logiczne. Co jednak się stało, że słowo lobbysta nabrało tak negatywnych konotacji, że bliżej mu do kategorii obelg niż określeń zawodu. Wymyślono więc szereg zamienników rodem z nowomowy: specjalista ds. public affairs, dyrektor ds. relacji zewnętrznych czy doradca ds. government relations.
A lobbysta przecież nie różni się specjalnie od powszechnie szanowanego zawodu prawnika. Tak jak adwokaci reprezentują swoich klientów przed obliczem niezawisłych sądów, tak lobbyści dbają o ich interesy na poziomie władzy wykonawczej i ustawodawczej. Podobnie jak prawnicy, lobbyści muszą tak poprowadzić sprawę, aby „ostateczny wyrok” był korzystny dla klienta. To oczywiste. Wreszcie tak samo jak prawników obowiązują określone w rozmaitych katach prawnych zasady gry, tak samo zawodowi lobbyści objęci są gorsetem przepisów, wyrażonych ustawą o działalności lobbingowej. Przy wielu swoich słabościach i lukach, na jakimś poziomie wyraźnie określa, co wolno a czego nie. I tutaj pojawia się problem.
Na rynku funkcjonuje cała rzesza osób, firm, NGO-sów i innych tworów prawnych, które działają w imieniu swoim lub klienta na rzecz zmian legislacyjnych, ale nie określają się jako lobbyści, tym samym wyłączając się spod działania ustawy. Efekt jest taki, że gdy spoglądamy w statystyki sejmowe z 2011 roku, to okazuje się, że zarejestrowało się jedynie 12 lobbystów (!). Przez całą VI kadencję Sejmu (2007-2011) pod obrady poddano 1510 ustaw (przyjęto 935). Czyli średnio rocznie procedowano ok. 375 ustaw. Liczba 12 zawodowych lobbystów wygląda przy tych statystykach wręcz śmiesznie. Praktycznie każda ustawa jest w jakimś stopniu modelowana przez przedstawicieli zainteresowanych grup. Problemem w Polsce jest to, że zamiast transparentnie przyznawać się do tego, że to są właśnie lobbyści i na tym polega ich praca, to kombinuje się jak tylko można, żeby uniknąć tej „łatki”. A to prowadzi do zamieszania i kolejnych tytułów prasowych, typu ten wspomniany powyżej.
Lobbysta to zawód jak każdy inny. Nie bójmy się tego słowa. Używajmy go jak najczęściej, ale świadomie i odpowiedzialnie. Nie nazywajmy łapówkarzy lobbystami. Nie nazywajmy hackerów blokujących strony rządowe lobbystami. Gwarantuję, że ci, którzy otwarcie przyznają się do wykonywania tego zawodu (iście heroiczna postawa!), działają tak, jak pozwala im na to prawo i uprawiają lobbing, który jest naturalnym elementem demokracji przedstawicielskiej.